fbpx

Po wczorajszych odwiedzinach w rezerwacie słoni czekała nas wczesna pobudka. Lot do Krabi mieliśmy z samego rana, więc tajski redbull w dłoń, bagaże na plecy i ruszyliśmy do taksówek podstawionych dla nas przed hotelem.

Lotnisko w Chiang Mai jest nowoczesne, a procedury na nim nie różnią się

od innych miejsc, więc nie daliśmy się niczym zaskoczyć. Nadaliśmy bagaże i wsiedliśmy do kameralnego samolotu znanej linii lotniczej Air Asia. Lot miał trwać niecałe dwie godziny, a grupa podzieliła się na dwa obozy. Jedni podziwiali zmieniające się krajobrazy i bajeczny wschód słońca nad Tajlandią, a inni skorzystali z jakże kuszącej, półtoragodzinnej drzemki.

Po wylądowaniu i szybkim transferze busami do Ao Nang naszym zaspanym oczom ukazał się robiący świetne wrażenie kompleks domków. Poprzedzielane dwoma basenami, barem i krętymi, klimatycznymi ścieżkami dosłownie prosiły się, by w nich zamieszkać.

Bardzo sympatyczne panie recepcjonistki zrobiły wyjątek i zakwaterowały nas kilka godzin przed czasem. Weszliśmy między rosnące tu wszędzie palmy i porozchodziliśmy się do swoich kwaterunków. Standard, który zastaliśmy na miejscu, był naprawdę miłą niespodzianką.

Klimatyzacja już działała, szlafroki czekały rozwieszone przy wielkim prysznicu, plazma i barek kusiły w kącie, a wszystkiemu uroku dodawały drewniane ozdoby i obrazy na ścianach. Całe otoczenie aż krzyczało, że oto skończył się miejski klimat Azji, a dotarliśmy w świat rajskich plaż, cudownych zachodów słońca i wszechobecnego relaksu.

Po omlecie z krabem zjedzonym w jednej z wielu restauracji oddalonych od nas zaledwie o pięć minut drogi oraz krótkich zakupach w pobliskim markecie dostałem wiadomość od pilota z propozycją dodatkowej, popołudniowej wycieczki na Railay Beach. To niebiańskie miejsce oddzielone jest od świata nieprzebytymi górami, dlatego jedyną możliwością dostania się tam jest droga wodna. Taka przyjemność, połączona z niezapomnianymi widokami z łodzi, kosztowała nas ledwie 200 bahtów.

Po krótkim rejsie dotarliśmy do celu, gdzie każdy – bez wyjątku! – zbierał szczękę z podłogi. Pejzaże rodem z pocztówek, dookoła stragany z owocami, śpiew ptaków i szum fal. Jedyna wada tego miejsca to za ciepła woda (jak to w ogóle brzmi!), ale wystarczyło odpłynąć kawałek od brzegu, żeby w końcu trochę się ochłodziła. Wspominałem, że niebo było błękitne i niemal bezchmurne? Taką porę deszczową to ja rozumiem!

Na miejscu dostaliśmy czas wolny. Kilka godzin na pluskanie się, poznawanie lokalnych restauracji, a dla poszukujących aktywnego wypoczynku ekstremalna wspinaczka przez las tropikalny do punktu widokowego. Gdy nacieszyliśmy już oczy, napełniliśmy brzuchy, a szczęki w końcu pozbieraliśmy, zapakowaliśmy się do łodzi i w towarzystwie zachodzącego słońca wróciliśmy do hotelu. Na miejscu część udała się na zasłużony wypoczynek, a część ruszyła na premierową imprezę w nowej miejscówce!

A teraz czas zebrać siły, bo jutro płyniemy jeszcze dalej odkrywać magiczne, tajskie wyspy. Trzymajcie się!