fbpx

Ostatni dzień w Chiang Mai nie mógł być pozbawiony atrakcji! Tym razem większość z nas postanowiła poobcować trochę z lokalną florą i fauną podczas wycieczki do sanktuarium słoni. Sam długo się zastanawiałem, czy w tym uczestniczyć, bo trzeba przyznać, że temat jest dosyć kontrowersyjny. Ostatecznie po rozmowie z pilotem, przejrzeniu informacji w internecie i obejrzeniu relacji na instagramie Student Travel postanowiłem na własne oczy sprawdzić jak się sprawy mają.

Najpierw trochę o przygotowaniach: poproszono nas, żebyśmy wzięli ze sobą buty do chodzenia w wodzie albo jakieś stare, sznurowane trampki, których nie będzie nam szkoda wyrzucić, jeśli po wszystkim okażą się nie do użytku. Spray na egzotyczne owady czy filtr przeciwsłoneczny były obowiązkowe. Butelka wody zawsze przyda się na drogę, mimo że na miejscu mieliśmy już zapewnione napój i obiad w formie bufetu. Jeśli chcemy robić zdjęcia, w pewnym momencie mogą być nam potrzebne plastikowe woreczki strunowe na telefony, aby uchronić je od niespodziewanego zalania. Jedyne czego żałowałem, to że nie wziąłem czapki – zapodziałem ją gdzieś w pokoju, ale znajdzie się!

Prosto z naszego hotelu odebrały nas busy, którymi w około godzinę dotarliśmy do położonej niemal w dżungli wioski Karen. Opiekunowie zwierząt najpierw wyjaśnili jakie zasady powinniśmy znać podczas przebywania ze słoniami. Nauczyli nas rozpoznawać w jakim nastroju są zwierzęta – jeśli trzymają uszy rozłożone, a ogon przy ciele – znaczy, że należy zacząć się martwić, bo te giganty są gotowe do biegu. Z nimi nie ma żartów!

Potem dostaliśmy lokalne koszulki i spodenki, żeby nie brudzić własnych ubrań. Gdy byliśmy już gotowi, opiekunowie zarządzili, że zaczniemy od karmienia słoni, bo chyba już trochę zgłodniały. Jednak zanim to nastąpiło – wszyscy zostaliśmy obowiązkowo odesłani do mycia rąk, żeby przypadkiem nie otruć słoni sprayem na owady czy filtrem przeciwsłonecznym.

Chowając się w cieniu, ładowaliśmy do toreb wcześniej przygotowane banany i trzcinę cukrową, prawdziwe słoniowe przysmaki. Jako że po ostatnich dniach wycieczki jestem już ewidentnie uzależniony od adrenaliny, od razu nazbierałem sobie całe garści jedzenia (tylko część bananów wyjadłem, przyrzekam!) i poszedłem uszczęśliwiać podopiecznych sanktuarium. Na początku niepewnie, ale potem już na całego zaprzyjaźniłem się z kilkoma słoniami, którym ewidentnie pasowała moja obecność. Przynajmniej tak długo, jak długo byłem cennym źródłem przekąsek.

Jeśli już mowa o przekąskach – wczoraj cały dzień gotowaliśmy tajskie potrawy, ale tym razem przygotowaliśmy coś dla słoni! Żeby wspomóc ich układ trawienny i zapobiec bardzo popularnym u nich chorobom (skutkującym między innymi wypadaniem zębów w młodym wieku) zrobiliśmy im specjalne kanapki witaminowe. Szczerze mówiąc sam ich próbowałem i wyszły naprawdę niezłe!

Skoro zwierzaki już się najadły – nadszedł czas też na nas! Zasiedliśmy do stołu nieopodal słoni i raczyliśmy się świetnym pad thaiem i sałatkami w cenie fakultetu. Posiłek był koniecznością dlatego, że to dopiero połowa wrażeń przygotowanych dla nas!

Zaraz po obiedzie ruszyliśmy na… dwugodzinny trekking po lesie tropikalnym, oczywiście wraz z naszymi słonikami. Grupa została podzielona na mniej więcej czteroosobowe drużyny, każda została dopasowana do słonia z odpowiednim charakterem i opiekuna, który towarzyszył całej wyprawie. Tę wycieczkę definitywnie trzeba zaliczyć do gatunku tych „aktywnych”. Kto kiedyś chodził po dżungli, ten wie, że w trasie wypocić można więcej toksyn niż w kilka godzin w najlepszej skandynawskiej saunie. Bambusy, gęsta dżungla, wesoło drepczące obok słonie, co chwila majestatycznie polewające się wodą z mijanych strumyków – czy mogło być lepiej?

Tuż przed metą postanowiliśmy ulżyć w gorącu naszym nowym przyjaciołom i zbiorowo, całą grupą wysmarowaliśmy wszystkie słonie chłodnym błotem. Okazało się, że cała akcja przerodziła się w błotną wojnę i na koniec trudno było powiedzieć kto jest bardziej upaprany – my czy słonie. Przynajmniej zrozumieliśmy po co były nam specjalne ubrania rozdawane na początku.

Na zakończenie atrakcji weszliśmy razem ze zwierzętami do rzeki, gdzie wszyscy razem braliśmy kąpiel. Po wspólnym pluskaniu i szorowaniu się nawzajem okazało się że, mimo iż brakuje nam do ośrodka zaledwie dwieście metrów – oddziela nas od niego rwąca rzeka. Musieliśmy pożegnać i nasze dzielne słonie, i cierpliwych opiekunów, którzy wracali na zasłużony odpoczynek do sanktuarium, a sami stanęliśmy przed nie lada wyzwaniem. Przejazd ponad stumetrową tyrolką nad rwącą rzeką! Oczywiście była opcja krótszej i wolniejszej liny, po której można spokojnie zjechać, ale nikt się na nią nie zdecydował… Chyba wspomniane wcześniej uzależnienie od adrenaliny przeniosło się na całą grupę!

Po przygodzie życia pozostał nam już tylko prysznic, który razem z ręcznikami udostępniło nam sanktuarium i szybka podwózka pod hotel. Każdy był padnięty, a następnego dnia zbiórka na lot na południe Tajlandii była jeszcze przed wschodem słońca, tak że każdy ucieszył się z wolnego wieczoru i chwili czasu na spakowanie się.

Na koniec chciałbym zaznaczyć, że słonie ani przez chwilę nie były skute łańcuchami, nikt nawet nie pomyślał o jeżdżeniu na nich, a każde zwierzę wyglądało na prawdziwie szczęśliwe. Co za odmiana w porównaniu z tymi, które widziałem w Ayutthayi, ani trochę nie żałuję, że zdecydowałem się pojechać!

Dzisiaj to już tyle ode mnie, odezwę się z drugiego końca Tajlandii!