fbpx

Po wczorajszych podbojach Ao Nang i Railey Beach przyszedł czas na kolejny rejs. Tym razem po porannej zbiórce, na której solidarnie stawiła się cała grupa, popłynęliśmy na Phi phi – rajskie wyspy znane na całym świecie z lazurowej wody, białego piasku koralowego i cudownej rafy.

Pierwszą atrakcją była wielosilnikowa łódź, którą płynęliśmy. Osiągała ponad sześćdziesiąt kilometrów na godzinę, co w połączeniu z widokami górujących nad nami skał dawało już porządnego kopa na przebudzenie. Miejsce na przodzie statku tylko dla odważnych, gotowych na przemoczenie i bez choroby lokomocyjnej. Pamiętajcie, że aviomarin może tu być przydatny, chociaż my akurat mieliśmy spokojne morze. Nawet taki szczur lądowy jak ja przeżył!

Dzięki naszej maszynie i sprawnej załodze dotarliśmy na pierwszą wyspę – Bamboo Island. Inne wycieczki dopiero zbierały się na wyspie podczas gdy my już dawno mieliśmy na sobie sprzęt do snorkelingu (zapewniony w cenie wycieczki) i błogo unosiliśmy się na wodzie podziwiając rafę i jej rybich mieszkańców. Pogodę mieliśmy genialną, a tłumy turystów, przed którymi każdy nas ostrzegał, okazały się nieprawdą. Ot, takie uroki przyjeżdżania tutaj w tzw. niskim sezonie.

Gdy tylko stwierdziliśmy, że chcemy zobaczyć jeszcze więcej tego raju, wystrojeni w hawajskie naszyjniki ruszyliśmy dalej. Podpłynęliśmy do słynnej Maya Bay, gdzie kręcona była Niebiańska Plaża z DiCaprio w roli głównej. Tym razem nie zeszliśmy na ląd, gdyż plaża na szczęście dla środowiska, a nieszczęście dla nas jest zamykana na pół roku, żeby lokalna flora i fauna miały szansę odbudować się z dala od turystów. Taki szczytny cel to i zdjęcie ze stu metrów mnie zadowoli.

Dość pluskania się? O nie nie, kapitan łodzi przygotował dla nas jeszcze jedno miejsce do snorkelingu. Tuż obok Maya Bay znajduje się jeszcze piękniejsza, bardziej kolorowa i dziksza rafa koralowa. Tym razem zaszaleliśmy bardziej nieszablonowo i wchodziliśmy do wody prosto ze statku… chociaż na pewno ciekawiej byłoby skakać prosto z pionowych, kilkudziesięciometrowych klifów otaczających naszą miejscówkę. Cóż, co się odwlecze, to nie uciecze! Uwaga, podaję wiadomość dnia – znaleźliśmy Nemo!

W pewnym momencie zaczęło burczeć nam w brzuchach, a serwowane na statku arbuzy i ananasy przestały wystarczać, więc ruszyliśmy w stronę głównej wyspy – Kho Phi Phi. Kapitan nie zostawił nas na pastwę losu i zaprowadził do restauracji, gdzie mieliśmy zapewniony obiad. Bufet, gdzie wybrać mogłem pad thaia, spaghetti, smażoną rybę, tofu z warzywami i ananasy… Oczywiście, że zdecydowałem się na wszystko!

Żeby trochę rozchodzić posiłek, pilot zabrał nas na krótki trekking do punktu widokowego. Miałem wrażenie, że w pół godziny pokonaliśmy więcej schodków niż znajduje się na całej tej wyspie, ale panorama ze wzgórza była powalająca. Widzieliśmy obie strony wyspy, mogliśmy porównać sobie kolor wody po wschodniej i zachodniej stronie, a mój Instagram poszerzył się o kolejne zdjęcia. Rośnie Wam nowa gwiazda!

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze na ostatnie pluskanie i w końcu nadszedł moment rywalizacji. Kandydatów do wygrania konkursu na najlepszy skok z łodzi do Morza Andamańskiego było wielu, ale ekipa zamiast wyłaniać zwycięzcę umówiła się na dogrywkę w nocnym klubie niedaleko naszego hotelu. Przed imprezą jeszcze tylko lekka kolacja z jednego ze stoisk na nocnym targu Ao Nang i można było się bawić!

Do jutra!