fbpx

Nowy dzień, nowa relacja z Tajlandii! Poprzedniego dnia zostawiliśmy Bangkok za sobą i wsiedliśmy do pociągu… ale nie byle jakiego! Już sama podróż przez pół kraju była nie lada atrakcją. Każdy dostał dość szerokie, wygodne łóżko, obok którego mógł mieć cały swój bagaż, a potrzebujący prywatności mogli oddzielić się od reszty wagonu zasłonami. Pozamienialiśmy się miejscami w zależności od tego, kto wolał spać na górze, a kto na dole – przy oknie. Internetu w pociągu nie było, ale to tylko sprzyjało wzajemnej integracji. O prowiant też nie musieliśmy się martwić, gdyż co jakiś czas przez korytarz przejeżdżał wózek z różnego rodzaju napojami, przekąskami czy obiadami.

Rankiem, po całonocnej podróży pociągiem, zostaliśmy obudzeni przez przechadzającego się po wagonach konduktora. Na początku dziwiłem się, że robi to jakąś godzinę za wcześnie, ale jak wyjrzałem za okno – wszystko zrozumiałem. Krajobraz zmienił się z równin środkowej Tajlandii na porośnięte dżunglą wzgórza północy z wciśniętymi pomiędzy drzewa wiejskimi chatkami. Aparaty poszły w ruch!

Teraz już pewnie wszystko jasne, że przenieśliśmy się do Chiang Mai. To główne miasto północnej Tajlandii, położone całkiem niedaleko granicy z Birmą. Idealne miejsce na odpoczynek od zgiełku Bangkoku. Co wcale nie oznacza, że zamierzamy się tu lenić!

Po przyjeździe do hotelu, chwili na ogarnięcie się i pierwszych przetestowanych knajpach z curry, pilot zebrał chętnych na dodatkową wycieczkę. Poszli wszyscy, bez wyjątku. Okazało się, że jednostajne odgłosy pociągu ukołysały wszystkich do snu tak, że była to prawdopodobnie najlepiej przespana noc wyjazdu! Pełni energii do zwiedzania zamówiliśmy kilka Songthaew, czyli bardzo osobliwych taksówek popularnych na północy kraju, i ruszyliśmy na oddalony o piętnaście kilometrów punkt widokowy. Oddzielała nas od niego kręta droga prowadząca prawie na sam  Doi Suthep –  szczytu górującego nad miastem. Nasz położony ponad tysiąc m n.p.m. cel wycieczki połączony jest z wprost lśniącymi od złota buddyjskimi świątyniami Wat Phra That Doi Suthep. Można połamać język, nie?

Po ujrzeniu – zza palm kokosowych i bananowców – panoramy miasta nikt nie śmiał narzekać na pokonane w dżungli trzysta schodków. Dla pewnych widoków warto zaryzykować odciski na piętach! Pogoda w Chang Mai dopisała, więc mieliśmy idealne warunki do zrobienia zdjęć otaczających nas wzgórz (w końcu Instagram sam się nie zapełni…).

Po popołudniowym powrocie do hotelu postanowiliśmy przekonać się, jak w Azji spisują się europejskie tradycje… i o dziwo znów padło na sjestę! Szybko się zregenerowaliśmy i wyszliśmy na wspólną kolację w sprawdzonej przez wcześniejsze wycieczki restauracji.

Specjalnie dla nas rozstawiono ogródek, a obsługa dwoiła się i troiła, żeby dostosować menu do wszystkich gustów – w tym wegańskich i wegetariańskich. Tofu jest tu podawane na miliony sposobów! Nasi mięsożercy też nie mieli powodów do narzekania.

Napełniliśmy brzuchy, więc nadszedł czas na największą atrakcję wieczoru! Zostaliśmy zabrani na pobliską arenę Muai Thai, gdzie oglądaliśmy galę lokalnych gwiazd sztuk walki. Bywały momenty, gdy nieco wrażliwsze osoby musiały odwrócić wzrok albo skupić się na Changu – tajskim piwie dostępnym tu niemal wszędzie – ale myślę, że nikt nie żałował. Prawdziwa Tajlandia tak właśnie wygląda!

Trzy godziny emocji, zawierania nowych znajomości z miejscową publicznością i dziesiątki selfie z wojownikami warte były wydanych około czterystu bahtów na bilet.

Wrażenia nie pozwoliły nam zasnąć i po północy postanowiliśmy zrobić after party w przyjemnej okolicy naszego hotelu. Warto pamiętać, że w Tajlandii alkohol sprzedawany jest jedynie do północy. Lepiej więc zaopatrywać się na zapas, bo spontaniczne imprezy zdarzają się naszej ekipie podejrzanie często!

Jutro po śniadaniu w hotelu ruszamy na… jeszcze więcej jedzenia! O konkretach dowiecie się w następnym poście, a ja tymczasem pozdrawiam z mojego hotelowego balkonu. Cześć!