fbpx

Ogórem przez świat, czyli przygoda, która ewoluowała w biznes.

Ta przygoda zaczęła się od szczęśliwego, choć trochę przypadkowego zakupu. 40-letni Volkswagen T2, legenda na kółkach i nasz pierwszy samochód. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że odmieni nasze życie. To było tuż po studiach. Razem z Kasią, moją narzeczoną, zakończyliśmy właśnie nowy, całkiem udany sezon na Helu, gdzie uczyliśmy windsurfingu. Odłożyliśmy trochę grosza, apotem zadaliśmy sobie pytanie: co zrobić z tą, sporą jak na ten czas, sumką pieniędzy?

To auto ma w sobie życie. Chcę je mieć!

Prawdę mówiąc, nie wiem dlaczego postawiliśmy na auto. W tamtym okresie nie był to niezbędny zakup, komunikacja miejska zupełnie nam wystarczała. Zacząłem jednak szukać. Po miesiącu trafiłem na ogłoszenie o sprzedaży tzw. „ogórka”, samochodu totalnie kultowego. Posiadał wszystkie pożądane cechy. Po pierwsze: był na chodzie! Całkowicie przeszklony, 9-osobowy, a do tego w niezłym stanie – nie musieliśmy pakować w niego zbyt dużo kasy. Obiekt marzeń? Owszem, właśnie w ten sposób o nim myśleliśmy. Czekał na nas w Szczebrzeszynie. Pojechaliśmy go odebrać wspólnie z bratem Kasi, mechanikiem. Wesoła podróż, z satysfakcjonującym finałem. Gdy wreszcie przekręciliśmy kluczyk w stacyjce (ku naszemu zaskoczeniu odpalił już za drugim razem) i wybraliśmy na krótką przejażdżkę, ogarnęła nas euforia. Krzyknąłem wtedy, może trochę zbyt głośno: „To auto ma w sobie życie. Chcę je mieć!”

No to w drogę…

Ogórem jeździliśmy dosłownie wszędzie. O ile było w miarę ciepło. W instrukcji do tamtego modelu napisano przecież: „ogrzewanie działa sprawnie od maja do października”. Ale to nieważne, nas grzały emocje. W kolejnym roku auto zawiozło nas i naszych przyjaciół do ślubu. Później, obładowani gratami i entuzjazmem, wybraliśmy się na 3-miesięczny pobyt na Helu. Każdy wyjazd ogórkiem to setki uśmiechów spotykanych po drodze ludzi, a także niekończące się przygody z brakiem paliwa lub naprawami ze zwykłym śrubokrętem w dłoni. Pewnego razu, kiedy już mieliśmy wracać z półwyspu, zadzwoniła do nas znajoma. „Hej, organizuję panieński. Pożyczycie nam ogóra?” – spytała. Pomysł nam się spodobał. Razem z przyjacielem zabraliśmy z Trójmiasta na kemping przyszłą Pannę Młodą i rozradowaną ekipę surferek. Tam śmialiśmy się, że to one zainicjowały nowy biznes w naszym życiu – wynajem ogóra na imprezy panieńskie. Jak się okazało, nie było się z czego śmiać. Na spontanie wrzuciliśmy ogłoszenie do sieci, a po kilku tygodniach odezwał się pierwszy telefon. „Dzień dobry, ja w sprawie wynajmu.” I tak złapaliśmy bakcyla.

„Sezon ogórkowy” trwa!

Wkrótce także Radek zaczął szukać dla siebie ogóra. Było ciężko, ale po jakimś czasie los się do nas uśmiechnął. To ja, jadąc pociągiem, wypatrzyłem w krzakach czyjegoś podwórka zarys kultowego auta. „Co mi szkodzi?” – pomyślałem. Okazało się, że właściciel chętnie się go pozbędzie, bo nie wie nawet, czy cokolwiek w nim działa. Odkupiłem go, i to za grosze, a potem wyremontowałem. Po kilku miesiącach ostrej pracy pomarańczowy ogór wyjechał na drogę. Biznes zaczął się krystalizować. Postawiliśmy naszą pierwszą stronę, PartyBusy.pl, a potem założyliśmy fanpagea. To miał być nasz sposób, by dotrzeć do szerszego grona fanów klasyków. Udało się! Zainteresowanie
wynajmem rosło z dnia na dzień. Zaczęły się odzywać firmy, które chciały mieć ogóra w swoich kampaniach. Nasze samochody jeździły na kolejne, coraz większe imprezy i festiwale muzyczne. W następnych latach udało się dokupić jeszcze 3 egzemplarze i w ten sposób stworzyć dobrze prosperującą firmę z szerokim wachlarzem usług. Najciekawsze nasze realizacje? To chyba udział w filmach i spotach reklamowych. Choć trzeba przyznać, każde z nich wymagało od nas sporej pracy i cierpliwości. Przykład? Aby nagrać kilkusekundową scenę w reklamie Lays, ogór podjeżdżał do każdego ujęcia ażkilkadziesiąt razy! Od 2016 roku do naszego zespołu dołączył event menadżer, a działalnośćwzbogaciliśmy o nową markę: wynajemogorkow.pl.

Pomimo wielu niespodziewanych przygód, częstych napraw, nieustannej renowacji, każdy trip ogórem to nowe doświadczenie. I niezły fun! Najlepszy sposób, by łączyć przyjemne z pożytecznym.