fbpx

Lato. W końcu słońce, ciepełko, grube ciuchy wpycham do szafy. Polskie morze nigdy jakoś nie znajdowało się na liście moich planów wakacyjnych, ale to się szybko zmieniło. Dokładnie w momencie, gdy ten pozornie znany akwen zaoferował mi rozrywkę w całkiem nowej odsłonie – rejs przez wielkie R.

Dojazd do Rygi to pestka, biorąc pod uwagę, że śmigamy w nocy przez nieistniejące bałtyckie granice. Na miejscu, w porze drugiego śniadania wita nas pierwsza stolica. Po pokonaniu małego głodu czas na zaspokojenie kolejnego, tym razem informacji. Lawirujemy po ulicach, przechodzimy od opowieści o kotach, po czterech Muzykantów z Bremy i pamiętamy, aby potrzeć nos osła – ponoć przyda się na egzaminach. Czas na ostatnie souveniry przed wejściem na prom i… teraz zaczyna się cała zabawa! Stoi na stacji … aaaa nie, to nie ta bajka. Jednak słowo „ogromna” jak najbardziej tu pasuje. Prom jest wielki, strefa bezcłowa, night cluby i restauracje dla wygłodniałych, pływające miasto na wodzie. Jak wschód/zachód słońca czy integracja, to tylko na górnym pokładzie – na lądowisku dla helikopterów wprost idealnie. Nocą delikatnie buja, ale nikt już nie jest pewien czy aby na pewno przyczyną jest statek.

Rano niespodzianka – pobudka w Sztokholmie i prawdziwie szwedzkie śniadanie jeszcze na pokładzie promu. Schodzimy na ląd, królewskie miasto otwiera bramy. Jedni mieszkańcy spacerują ulicami miasta, inni rodzinnie (sic!) łapią pokemony – jeśli jeszcze nie masz ich wszystkich, to jest odpowiednie miejsce na nadrobienie braków. Najbardziej zdeterminowani nie ominęli słynnego muzeum Vasa. Skandynawskich trolli nie spotkaliśmy (może to i lepiej), po obowiązkowej szwedzkiej przerwie na fikę popołudniem wracamy na statek. Podobno ktoś się skusił na tutejszy przysmak – kiszonego śledzia.

Chwilę po wypłynięciu ze Sztokholmu koniecznie idź na górny pokład. Nie powiem co zobaczysz. Po prostu idź i wyjrzyj za burtę!

„Zapomni troski każde z was/ bo to muminki/ wasze muminki (…)” tak wita nas najszczęśliwszy kraj według statystyk i najzimniejsza stolica Europy. Choć z tym ostatnim się nie zgodzę – krótkie spodnie i bluzka na ramiączkach mówią same za siebie. Helsinki, mimo że duże nie są, to jesteśmy tam cały dzień i świetnie się przy tym bawimy – próbujemy suszonego mięsa renifera i szukamy specjału z niedźwiedzia w puszcze. 

Dreszczyk emocji (Rosjanie wiedzą jak zrobić, aby turysta nie nudził się na kontrolach) i jesteśmy na rosyjskiej ziemi, płynącej nie miodem i winem, a wódką! Niektórzy mówią, że trzeba próbować lokalnej kuchni i specjałów. Car Piotr I, założyciel miasta, góruje nad Newą. W planach Ermitaż i Sobór św. Izaaka – w końcu jesteśmy w kręgu kultury wschodniej. W wolnym czasie chodzimy po targu wypatrując koszulek z prezydentem jadącym na niedźwiedziu i matrioszek. Najlepsze ciągle przed nami, bo już wieczorem wsiadamy do pociągu i jedziemy tam, gdzie nie spodziewaliśmy się dotrzeć tak szybko…

„Byłem na Kremlu”, „wracam z Moskwy” – to brzmi niemal egzotycznie. Ogromne miasto. Przedzieramy się do jego centrum. W tym zadaniu pomoże nam moskiewskie metro, które nie przypomina tego z książek Dmitrija Głuchowskiego, a bardziej wygląda jak podziemny pałac. Na Placu Czerwonym widzimy sobór zaprojektowany przez architekta, którego Iwan Groźny kazał oślepić aby nigdy już nie stworzyli czegoś tak pięknego. Zaraz obok siedziba najwyższej władzy w Rosji. Moskwa zdecydowanie zasługuje na osobny rozdział! Do Petersburga wracamy pociągiem, a miarowy stukot kół układa nas do snu.

Ostatni rzut oka na Petersburg, rejs po Newie i płyniemy do Tallina. Last but not least chciałoby się powiedzieć. Piotr I Wielki jak założył Petersburg i później przyjechał do Tallina to ponoć wypowiedział słowa: “gdybym wiedział jak wygląda Tallin, to bym nie założył miasta w Petersburgu”. Chodzimy wśród świetnie zachowanych murów, czuć średniowieczny klimat. Na rynku wchodzimy do knajpy na wzór takiej sprzed 600 lat. Taki sam wygląd, taki sam jadłospis, nawet karczmarka rodem ze średniowiecza. Na wzmocnienie serwują nam zupę z łosia, na dodatek bez sztućców. Dopełnieniem są lody czosnkowe nieopodal. No cóż, o gustach się nie dyskutuje.

Wracamy, podróż dobiega końca.

Codziennie inne miasto, państwo, język, kultura, obyczaje. Dla nas bomba. Koktajl, którego nie wypijasz od razu, tylko smakujesz powoli każdą warstwę. Wracasz do domu, wspominasz, oglądasz zdjęcia i zastanawiasz się kiedy jechać po więcej.

– pilotka Anna Gręziak