fbpx

Znacie to uczucie, kiedy Was ciągle nosi? Niby dużo pracy, na uczelni projekty, kolosy, ale człowiek ma ochotę się oderwać, zrobić coś fajnego, szalonego… Tak było też ze mną.

To nie będzie historia z filtrowanych instagramowych story, ani też dzika opowieść z National Geografic jak samotnie autostopem zwiedziłam Syberię. Co to, to nie. To będzie opowieść studentki z polibudy, którą ciągle nosiło.

Przenieśmy się do 2016 roku. Jest jesień, koniec listopada. Każdy z nas, aż za dobrze zna ten klimat… Zimno, buro, leje. Jest tak okropnie, że nawet gołębie dostają depresji. I w tym wszystkim ja, idąca do kumpeli z roku- Oli. Miałyśmy robić razem projekt. No właśnie, miałyśmy… Niestety nie miałam jak zabrać notatek, gdyż ręce miałam już zajęte średnio procentowym trunkiem na Q z bardzo ekskluzywnego sklepu na B. Wiadomo, że nie jednym. W końcu z jesienną depresją każdy radzi sobie jak może.

Wracając…

Siedzimy w jej mikroskopijnych rozmiarów pokoju, paląc papierosa przy oknie i modląc się, żeby nie dostać przypadkiem hipotermii. Ola wyrwana z zamyślenia rzuciła nagle w moją stronę:

– Ejj, stara. Zróbmy coś fajnego, coś takiego wiesz… Pojedźmy gdzieś!

Wowowowo! „Super opcja” – pomyślałam. Tylko, że:

  1. a) jest poniedziałek – początek tygodnia, więc uczelnia,
  2. b) jestem biedna jak mysz kościelna, a jakikolwiek wyjazd to, wiadomo, kilka stówek #syndromPolakanawakacjach.

Do Matki Boskiej Pieniężnej zostały jeszcze ponad 2 tygodnie (za hajs Rektora baluj).

– Dobra, jedziemy! Najwyżej będę jadła gruz i paliła „Cudzesy”- powiedziałam z przekonaniem.

– Oko, tylko gdzie?

I w tym momencie zaczęły się schody. Wiadomo, musi być tanio, więc zaczęłyśmy szukać niedrogich lotów do ciepłego nowhere. Niby ceny spoko, ale terminy odległe jak wrześniowa sesja, a tutaj człowiek ma ochotę jechać, teraz, zaraz, JUŻ!

Wpadłam na pomysł, żeby jechać do Wiednia (może nie ma jeszcze Jarmarków, ani wakacyjnego słońca, ale cena powinna być w porządku) i co usłyszałam?

– Do Wieeednia? – powiedziała z niesmakiem Olka – Równie dobrze możemy jechać do Sosnowca…

Dla kogoś, kto mieszka na Śląsku, wyjazd do Wiednia, który oddalony jest o 4h jazdy autem, to nie jest prawdziwa wycieczka. A tutaj miała być podróż, prawdziwa przygoda… Halo!

– Tak, do Wiednia. Zobaczysz, będzie super. Znam miasto dość dobrze, więc pokażę Ci najfajniejsze miejscówki. A poza tym, gdzie chciałaś jechać za te kilka dyszek?! Do Kielc na dworzec, żeby zobaczyć, jak piździ?!

Więc Wiedeń. Bardzo się ucieszyłam, bo mimo tego, że byłam tam już kilkanaście razy, to za każdym razem coraz bardziej zakochiwałam się w tym mieście.

Wszystko, byleby odetchnąć od uczelni i wyrwać się z tej jesiennej depresji… Szukamy okazji na stronie popularnego kiedyś czerwonego przewoźnika i pach! Super OKAZJA! Bilet za grosze, tylko jest mały problem – termin. 

Najtańsze bilety były na wtorek na 23:00 z Katowic i powrót do Polski w środę o 21:00, czwartek – 4:00 w Kato. Czyli dwie noce w autokarze (nie trzeba ogarniać noclegu), cały dzień zwiedzania, a poza tym: przystojni cudzoziemcy, plaża, drinki i tygrysy. Janusz okazji, student marzyciel, podróżnik inwalida – decyzja: jedzie.my!

Żeby była jasność. Po dwóch butelkach trunku ze sklepu na B, który bez promocji kosztuje 8,99, głupie, a przede wszystkim nieprzemyślane decyzje, przychodzą nad wyraz łatwo. Co z tego, że w piątek trzeba było oddać projekt, nie mam nawet ciepłej kurtki, pieniądze dawno stopniały jak lodowce na Antarktydzie, ale wooooo!! Jedziemy do Wiednia! Nie mnożąc dalej problemów, wróciłam do domu. Trochę chwiejnym krokiem, trochę tak jakby zawiał halny, ale z uśmiechem na twarzy myśląc: „Ale będzie wyjazd!”.

Wtorek 22:30.

Siedzimy ledwo żywe na dworcu w Katowicach. Dzień na uczelni był wyjątkowo ciężki, a na zajęciach głowa, po tanim winie jeszcze cięższa.

– Spoko, stara. Wyśpimy się w busie i jutro ZWIE-DZA-NIE!

Dobry plan, ale wyszło jak zawsze. Bus obładowany do granic możliwości, jakby miał przewozić ludzi w Indiach, a nie w mało obleganym terminie do Wiednia. O komfortowej drzemce nie było mowy, tylko próba spania w jakiś dziwnych pozycjach na fotelach. Wyjeżdżając z Polski, pomyślałam, żeby udawać torbę podróżną, to może miałabym więcej miejsca w luku bagażowym i przynajmniej bym się wyspała. Gdy przyjechaliśmy do Wiednia o 6 rano, było jeszcze brzydko, ciemno i zimno. Super! Jechać taki kawał, żeby było tak samo. Po prostu świetnie…

Pierwsza stacja- McDonald’s. Nie oszukujmy się, za niezbyt wygórowaną cenę – 1,5€ można było zrobić siku, napić się kawy, posiedzieć w ciepłym miejscu i skorzystać z neta #studenckietipy. Złote Łuki przywitały nas cichym muśnięciem drzwiami i pozwoliły przeczekać parę godzin, aż wstanie słońce i będzie trochę cieplej. Ku naszemu zaskoczeniu, w momencie, gdy wychodziłyśmy, uderzył nas ciepły podmuch wiatru. No tak! Coś mówili w radio, że jakieś wybuchy na Słońcu, kataklizmy i rekordowo wysoko temperatura na ulicach pod koniec listopada! Tak jakby Kazik od paru lat o tym nie śpiewał…

Zaczęłyśmy zwiedzanie. Całodniowy bilet na metro i autobusy – lecimy! Stephansplatz, pomniki, kościoły, piękne kamienice –  Graben. Najbardziej reprezentatywna ulica na Starówce. Jest tak ekskluzywnie, mijasz tak drogie sklepy i knajpy, że aż masz ochotę trzymać torebkę od Louis Vuittona na kolanach, siedzieć w mega drogiej kawiarni na śniadaniu, ze swoimi turbo bogatymi przyjaciółmi i narzekać na to, że autobus spóźnił się 2 min – typowe przedpołudnie młodych wiedeńczyków. My, Polaczki biedaczki cebulaczki – wersja hard, bo studenty, szukałyśmy tylko, gdzie jest kolejny Mc na wifi – kawę – toaletę. A propos toalet. Na stacji metra pod Operą Wiedeńską jest muzyczna toaleta. Dosłownie! Siedzisz sobie na pozłacanym „tronie”, a w tle leci Mozart (sic!). Cena ta sama, ale nie podają kawy, wiec Mc wygrywa na starcie.

MuseumsQuartier, Ring, stamtąd Schonbrunn- letnia rezydencja Habsburgów i otaczające je… ogrody? Nie! To słowo w naszym słowniku nie oddaje ogromu tego terenu. Puszcza Białowieska spokojnie by się tam zmieściła. Ogromny ogród – park został zbudowany dla księżniczki Sisi, żeby kochaneczka miała gdzie jeździć konno na wycieczki. Mi tata zbudował tylko huśtawkę za domem, ale dobra… Życie nie jest sprawiedliwe.

Dzień zrobił się ciepły, słoneczny, a te wypielęgnowane ławeczki, aż prosiły, żeby położyć się na nich, albo usiąść chociaż na chwilę! I tak po raz pierwszy zostałam wiedeńskim żulem. Historia jak z obrazka: Ja, Olka, ławka w słońcu, przepiękna „parkowa” uliczka i chillowanko – od razu wpadasz w lekką drzemkę.

Narastający głód (sorry, ale kto by pomyślał, żeby wziąć ze sobą coś więcej niż banana!) nie pozwolił się zrelaksować, więc udałyśmy się do centrum, żeby coś zjeść. Poszłyśmy do Der Wiener Deewan przy LichtenstainStaße, która mogła powstać tylko gdzieś poza Polską. Prowadzi ją pakistańska rodzina, więc jedzenie jest proste, bardzo smaczne  pewnie chcielibyście, żebym dodała „tanie”. No właśnie nie do końca… Tam jedzenie nie ma ceny. Nakładasz, jesz i wychodząc płacisz tyle, ile uważasz za słuszne. 5? 20? A może 100 €? To zależy tylko od Ciebie! Dlatego, jeśli tak jak ja jesteś turbo sknerą, która po powrocie do domu będzie jadła chleb posmarowany nożem, to ta knajpka jest dla Ciebie idealna!

Najedzone wróciłyśmy pod Hofburg, żeby na chwilę usiąść w Volksgarten. Los chciał, że zaraz obok stała, pewnie pierwsza w tym sezonie, budka jarmarkowa. Wiedeńczycy mają bzika na punkcie tych jarmarków. W Adwencie jest ich pełno, są rozsiane po całym mieście. Jedne większe, drugie mniejsze, ale najciekawszy jest ten pod Ratuszem. Wokół drzew zrobione jest lodowisko (w kształcie „węża”, a nie takie owalne dla lamusów), a zaraz obok stoi budka, w której sprzedają najbardziej sztosowe pączki z budyniem w całej galaktyce!

Na innych straganach praktycznie to samo: słodycze, przekąski, świąteczne bibeloty i oczywiście, grzane wino! Łuuuchuuu! Na abstynentki nie trafiło, więc gdy zbliżyłyśmy się do drewnianego domku i poczułam ten słodki, korzenny zapach, wiedziałam, że wydam swoje ostatnie pieniądze właśnie na to. Do tej pory nie żałuje. Było idealne! A potem okazało się, że było też idealnie mocne. Może to było zmęczenie, może te anomalie pogodowe, a może wszystko na raz. Wtedy, już jako pełnoprawne żule, usiadłyśmy z Olą na ławce, położyłyśmy się i zasnęłyśmy otulone podejrzanie ciepłym, listopadowym słońcem. Wyglądałyśmy jak typowe turystki, plecak, wygodne buty, więc już wiem, skąd biorą się plotki o żulach Polakach – to my! Po jakiejś godzinie ludzie zaczęli nas zaczepiać, pytając czy wszystko w porządku, czy czujemy się dobrze. Widać odwykli od widoku okolicznej żulanżerii w parkach, ich strata!

Ostatni punkt programu- spacer nad Kanałem Dunajskim. Zmęczona do granic możliwości przeszłam te parę kilometrów, żeby potem wpaść do metra i pojechać na Dworzec Główny. Nie mówię, bo było warto. Piękne miejsce, polecam szczególnie latem, jak macie zajawkę na rolki lub rower. Porozstawiane grille, rzeka, no i piwka można się bez przypau napić. 

Potem tylko Złota Mewa i wifi – kawa – toaleta. Oczywiście, kawa na pół, i to zapłacone drobnymi uzbieranymi z desperacją w oczach. Ostatkiem sił wyczekiwałyśmy autobusu powrotnego do Katowic. Drogi powrotnej do Gliwic już nawet nie pamiętam. Na autopilocie wróciłam do akademika. Moja współlokatorka Asia nie była za bardzo zdziwiona moim widokiem – obraz nędzy i rozpaczy w czwartkowy poranek. Pewnie pomyślała, że od poniedziałku poniósł mnie melanż (Ale żeby aż do czwartku?! No sorry, szanujmy swoje zdrowie…). Od razu zasnęłam, ale było warto!

Nawet teraz, gdy wspominam ten wypad, uśmiech pojawia się na mojej twarzy, mega spontan, mega miasto, mega wrażenia. Potem większość moich wyjazdów czy służbowych, czy prywatnych była zaplanowana co do kilometra, nawet miałam napisane gdzie mam zatankować,  jaką kupić kawę i jak powiedzieć dziękuję w danym języku (takie zboczenie :D).

Kończąc już tę historię pełną „śmiesznych” momentów jak z wycinków z Życia na Gorąco, z których śmieje się tylko autor, gorąco Was zachęcam do spontanicznego podróżowania. To wcale nie musi być Alaska, może być nawet Koniaków, do którego macie 50km. Podróżujcie, poznawajcie nowe rzeczy, kultury, ludzi. Kolekcjonujcie wspomnienia, a nie story.

Poczujcie, jak Was nosi.

 

Kinia – pilotka, niesforna podróżniczka