Po ostatnich intensywnych wycieczkach połączonych z pływaniem i plażowaniem postanowiliśmy nie zwalniać tempa. Tym razem na cel wzięliśmy wycieczkę fakultatywną na tzw. wyspę Jamesa Bonda. Atrakcje zaczęliśmy już w busie. Mieliśmy przyjemność przez niemal godzinę podróżować wśród poruszającego świata tajskiej wsi, gdzieniegdzie otoczonej naprawdę gęstym, niespotykanym w Europie lasem palmowym.
Podczas gdy zielone wzgórza dookoła i szalony ruch drogowy utwierdzały nas w przekonaniu, że wciąż jesteśmy w Tajlandii, nasza pani przewodnik drobiazgowo opowiedziała nam o czekającym nas dniu. Przesadziła nas do łodzi, gdzie rzeką, wśród lasów namorzynowych i podobno niedużych krokodyli przetransportowała nas do naszego pierwszego punktu – kajaków na otwartym morzu!
Podzieliliśmy się w pary i wsiedliśmy do kajaków. Każda dwójka miała jednego wioślarza, który przeprowadzał nas przez te zdradliwe wody. W moim przypadku bardziej pasowałoby nazywać go gondolierem, gdyż przez całą drogą wyśpiewał mi przynajmniej połowę muzycznego TOP 10 Tajlandii.
Mieliśmy okazję popływać pod klifami, radzić sobie z konkretnymi falami, a nieraz przy wpływaniu do grot trzeba było położyć się płasko w kajakach, bo przepływaliśmy pod skałami bardziej na styk, niż ja zaliczyłem ostatni semestr na studiach. Trasa zależy od obecnego poziomu wody! Na koniec weseli Tajowie prosili wszystkich o napiwki, ale nieważne ile dacie – i tak powiedzą Wam, że za mało.
Po kilkudziesięciu minutach na kajakach wróciliśmy na naszą dużą łódź, którą podpłynęliśmy pod następny przystanek – muzułmańską wioskę na palach. Na początku mieliśmy gondolierów, teraz mamy miasto na wodzie… istna Wenecja, tylko że bardziej klimatyczna i prawdziwsza. Na miejscu zjedliśmy obiad w cenie wycieczki, a potem zagłębiliśmy się w wąskie, klimatyczne uliczki miasteczka.
Bardzo łatwo jest się zgubić w tym zupełnie nowym otoczeniu. My na przykład trafiliśmy pod meczet, pływające boisko piłkarskie i przypadkiem dostaliśmy się na lekcję geografii w lokalnej podstawówce. Nie wiem, kto miał większą frajdę ze spotkania – my czy dzieciaki.
Dotarliśmy też na kameralną wyspę Jamesa Bonda, na której mieliśmy czasu w sam raz na krótki spacer i selfie w piętnastu filmowych pozach. Chętni mogli kupić pamiątki, inni popluskać nogi na muszelkowej plaży, a część nie mogła przestać fotografować zjawiskowych widoków.
Po dwóch godzinach na wyspie odnaleźliśmy port, z którego odpłynęliśmy dalej. Następny przystanek? Świątynia ukryta w jaskini, gdzie mieliśmy okazję zobaczyć złote posągi Buddy w zupełnie niecodziennym otoczeniu, nawet jak na Tajlandię. Dodatkową, niespodziewaną atrakcją były biegające wszędzie makaki. Trzeba było dobrze pilnować swoich rzeczy, bo te bestie są naprawdę zręczne! Co odważniejsi kupowali banany na pobliskim targu i szli karmić małpy, które szybko zbiegły się, dorównując nam liczebnością.
Ostatnim przystankiem tego dnia był wodospad, do którego również dotarliśmy busami. Błyskawicznie przebraliśmy się w stroje kąpielowe, założyliśmy buty do wody i wskoczyliśmy do rzeki. Pierwszy raz w Tajlandii trafiliśmy na chłodną, a do tego słodką wodę! Jaka miła zaprawa przed wieczornymi kąpielami w morzu! Wymyci i padnięci wróciliśmy do busów. Podobno wracaliśmy półtorej godziny, ale za to nie ręczę, gdyż tak jak reszta usnąłem w wygodnym fotelu.
Pisząc ten artykuł widzę, że pod moim patio na basenie już rozkręca się impreza. Właśnie tak powinno być, już jutro przenosimy się na wschodnie wybrzeże Tajlandii, więc Ao Nang należy pożegnać z przytupem!
Lecę do basenu, trzymajcie się!
Najnowsze komentarze