Możecie mnie wyśmiać, mam to w nosie, ale ten lot był jednym z najbardziej romantycznych momentów w moim życiu, serio. Adrenalina zbliża ludzi, tak mówią.
Bynajmniej nie mam teraz na myśli przystojnego Włocha, z którym leciałam w tandemie, a Arka, mojego chłopaka, który szybował tuż obok, na drugiej paralotni (z nieco mniej przystojnym Włochem, a jak!). Nie spodziewałam się adrenaliny, właściwie to niczego się nie spodziewałam, bo Arek po prostu mnie tam zabrał, prosto ze stoku. „Niespodzianka!” Co tam, niech będzie. Nigdy nie leciałam paralotnią. Nigdy nie myślałam o tym, żeby latać paralotnią (a kto z Was myślał, tak szczerze?).
Na miejscu, czyli w drewnianej budce nieopodal stoku, okazało się, że nie jestem odpowiednio ubrana. Mam tylko jedną kurtkę, „a na górze mocno wieje”, jak uświadomił mi Uśmiechnięty Włoch. „To gdzie ja teraz jestem, jak w górach?” – pomyślałam, rozglądając się po słonecznej, marcowej Paganelli. Uśmiechnięci Włosi jednak są gotowi na wszystko i po krótkiej chwili wyglądam już jak radosny, pstrokaty pączek. Ale za to jaki ciepły pączek! Korzystając z tego, że mogłam jeszcze ruszać kończynami w tych wszystkich warstwach, ruszyliśmy do gondoli, która zawiozła nas na najwyższy szczyt w Paganelli. Nie muszę wspominać jak zachwycające są tam widoki? Nie widzieliście? Zobaczcie. Myślałam, że ja jestem mistrzynią Instagrama, ale naszych dwóch Uśmiechniętych Włochów mnie przebiło, bo wyciągnęli GoPro już w tym momencie i nie wyłączyli ich aż do lądowania (później udostępniają karty żeby zgrać sobie cały materiał z lotu). Największą zaletą Molveno (i to stanowczo czyni je moją ulubioną zimową miejscówką forever) jest malownicze położenie – mieszkamy bezpośrednio nad pięknym jeziorem, otoczonym górami, po których śmigami jak źli. Bajka.
Wracając – wdrapaliśmy się na najwyższy szczyt. Uśmiechnięci Włosi rozpostarli kolorowe paralotnie. Przypięliśmy się, stanęliśmy na samym szczycie szczytów. „Na mój znak zaczniesz szybko biec, aż będziemy w powietrzu”. Rzuciłam na to szybkie „ok”. No i ok, niewiele myśląc, na jego znak, zaczęłam szybko biec i po paru krokach oderwaliśmy się od ziemi! Ja latam! Nie mówcie nikomu, ale mam wrażenie, że mój chłopak bał się bardziej ode mnie. Przynajmniej tak wyglądał. Nie mówiłam mu tego.
Lot. Jezu, ten lot! Zwizualizujcie to sobie – siedzicie w krzesełku, możecie majtać nóżkami, pod wami góry, drzewa, przed wami słońce, nad wami tylko chmury. Gdybyście spadli, byłoby po was, ale nic wam nie grozi, bo Uśmiechnięty Włoch czuwa nad wszystkim. Nie spać, zwiedzać, patrzeć i podziwiać. Uśmiechnięty Włoch celuje we mnie GoPro i pyta „jak jest?” „Jest oooosooooom! Amaaaaziiiing!” I krzyczymy razem! Yeah! Kończą się lasy, wychyla się nasze piękne jezioro, słońce odbija się w wodzie, kręcimy kółka, bujamy się, niemal odbijamy nogami od skał, szał ciał. Na końcówce mój Uśmiechnięty Włoch postanowił się trochę popisać i chwała mu za to – było genialnie. Wiecie co było najlepsze w tym wszystkim? Chwila po lądowaniu. Jak już nasze stopy sięgnęły podłoża, hormony, adrenalina, pełna szczęśliwość, podbiegliśmy do siebie z Arkiem i odcisnęliśmy solidnego, pełnego szczęścia buziaka. Szybko, szybko, zanim adrenalina z nas zejdzie i zrozumiemy, że to bez sensu! Z resztą, do końca dnia chodziliśmy 10 centymetrów ponad chodnikami.
Podsumowując:
Koszt (specjalnie wypytałam Arka na potrzeby tekstu) – 200 euro
Wrażenia – bezcenne
Filmy z GoPro i zdjęcia – morze like’ów, blichtr i splendor
Najnowsze komentarze