Jest koniec kwietnia. Upycham rzeczy w plecaku, zapinam go i zarzucam na plecy. Zakładam okulary przeciwsłoneczne – słońce w Polsce nie oszczędza. Kilkadziesiąt minut później wsiadam do autokaru i planuję najsensowniejsze rozmieszczenie bagażu podręcznego. W końcu spędzę tu niemało czasu!
Ruszamy. Na zachód, zaraz potem na północ. Na każdym postoju robi się coraz chłodniej, a ja znam coraz więcej imion innych uczestników wyjazdu. Z każdą godziną zbliżamy się do pierwszej przeprawy promowej – z Niemiec do Danii. Półtoragodzinny rejs sprawia, że zaczynam czuć potężną falę endorfin. Pierwszą, ale na pewno nie ostatnią. Chłodny wiatr zarzuca mi włosy na twarz i skutecznie wybudza. Schodzimy na ląd, wracamy do autokaru, jeszcze sto pięćdziesiąt pięć kilometrów.
W końcu wytaczamy się z niego wszyscy, uzbrojeni w aparaty i kurtki przeciwdeszczowe.
Spacer po Kopenhadze jest tak naprawdę tylko miłym wstępem do tego, co nas czeka. Zewsząd słychać rowerowe dzwonki i mewy. Podczas spaceru w poszukiwaniu najważniejszych i najciekawszych punktów miasta, dało się odczuć, że Kopenhaga jest jedną z najbardziej przyjaznych stolic Europy. Jeszcze tylko przerwa na zdjęcia w jej najbardziej fotogenicznej części – kolorowym porcie Nyhavn, szybki skok do Christianii (o jakże charakterystycznym zapachu), wdrapanie się na samą górę Rundetaarn, wizyta u Syrenki i wbiegamy na pokład promu.
Próbuję znaleźć swoją kabinę, jednak kilkukrotnie gubię się w wąskich korytarzach i wychodzę na główny hall z zupełnie innej strony. Podejmuję jeszcze kilka prób, mam wrażenie, jakbym zwiedziła już cały okręt. W końcu udaje mi się! Wchodzę do pokoiku, w którym spędzę kolejną noc. Na leżąco. Nie w autokarze. Hura!
Kładę się na łóżko, na minutkę. Zamykam oczy, czuję, że jestem trochę zmęczona. Czuję, że zaczyna bujać. Czuję, że będzie mi się dobrze spało. Ale jeszcze nie teraz. Zrywam się i wychodzę. Chcę zobaczyć, jak wypływamy. Wychodzę więc z gąszczu korytarzy w części mieszkalnej i szukam wyjścia na otwarty pokład. Mijam kilka restauracji, barów, sklep, wchodzę po schodach. I jeszcze raz. Trafiam na drzwi, wychodzę i znowu czuję tę niesamowitą, morską bryzę. Słońce powoli zachodzi, ląd znika w oddali.
Wracam do kabiny, biorę prysznic, zgarniam klapki i lecę… na basen. I mimo że cała okrętowa strefa H2O jest dość skromnych rozmiarów, udaje mi się skorzystać zarówno z basenu, jak i jacuzzi. Po nocy w autokarze i po całym dniu zwiedzania w temperaturach, na które nie byłam przygotowana, cieplutka kąpiel była strzałem w dziesiątkę.
Oslo. Zwiedzanie zaczęliśmy od skoczni Holmenkollen. Gdzieś na uboczu leży śnieg, niebo jest zamglone, dość blisko stoi charakterystyczny, drewniany kościółek. Kręcimy się przez chwilę, rozglądamy, zarzucamy na siebie kolejne bluzy i swetry. Jest chłodno, nie da się tego ukryć. Zaglądamy do Vigelandsanlegget – parku z dość nietypowymi rzeźbami. Udaje się nam zobaczyć kilka z nich. Odłączam się od grupy, chcę trochę dłużej pospacerować, a przede wszystkim mam ochotę na przejażdżkę metrem. To jedna z tych rzeczy, których ciężko mi sobie odmówić, gdy odkrywam nowe miasto. Znajduję stację i biletomat, płacę trochę ponad 30 NOK za jednorazowy przejazd. Po paru minutach dojeżdżam na Karl Johans gate i z powrotem dołączam do grupy. Czas wolny spędzam… jedząc pizzę. W nieograniczonych ilościach! Odwiedzamy jeszcze kilka zakątków, podziwiamy zachód słońca nad portem i wracamy do autokaru, który przez całą noc będzie nas wiózł w stronę Stavanger.
Z samego rana zatrzymujemy się na parkingu pośrodku niczego. Powietrze jest jeszcze bardziej chłodne, zakładam dwie pary skarpetek i dwie koszulki. Szybka toaleta w warunkach dość polowych, do plecaka chowam kurtkę przeciwdeszczową, wodę i przekąski. Spoglądam w górę, pełna nadziei, że uda mi się dojrzeć drogę, którą zaraz przyjdzie mi pokonać, ale nic z tego. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, jak pięknie z góry wygląda punkt, w którym się znajdowałam.
Droga na Preikestolen nie jest trudna ani nie wymaga specjalnych przygotowań. Najlepszym dowodem na to jestem ja i moja zerowa kondycja. Mimo iż dałam radę wdrapać się tam w różowych trampkach bez żadnych uszczerbków na zdrowiu, absolutnie nie polecam lekceważenia mocy dobrych butów trekkingowych. Bardzo mi ich brakowało już po pierwszym kilometrze. A do pokonania są niespełna cztery. W jedną stronę.
Trasa jest zróżnicowana, na początku wymaga systematycznego wdrapywania się pod górę, by za jakiś czas moim oczom ukazało się zejście lub całkowicie płaski teren – wybawienie dla mojego niespokojnego oddechu. Zła na siebie, że nie zaopatrzyłam się w lepsze buty, stąpam dość uważnie, tym bardziej że co chwilę trafiam na odcinki doświadczone przelotnymi opadami. Ale nawet niewłaściwe buty i lekki wysiłek fizyczny nie są w stanie odebrać mi przyjemności tego nietypowego spaceru. Widoki są nie do opisania. Za każdym kolejnym wzniesieniem czy zakrętem, pojawia się kolejny, zapierający dech w piersiach obrazek.
I w końcu, po około dwóch godzinach wędrówki, docieramy do słynnej skalnej półki, zawieszonej ponad 600 metrów nad Lysefjorden. Docieramy i… nie widzimy nic. Punkt widokowy spowija gęsta, szara mgła. Krążę ostrożnie od krawędzi do krawędzi. Odpoczywam, czekam. Może jeszcze opadnie, może wyjdzie słońce. Próbuję robić zdjęcia na dowód, że udało mi się wdrapać na samą górę. Ale co to za zdjęcia, gdzie za plecami nie ma widoków, nie ma nic. Pocieszam się, przecież widziałam tak fantastyczne krajobrazy po drodze. Najwidoczniej nie można mieć wszystkiego, a droga do celu też się liczy. Stoję tak, wpatruję się w przestrzeń i próbuję zaklinać pogodę. Inni uczestnicy, zrezygnowani, rozpoczęli wędrówkę powrotną. Biję się z myślami. Iść za nimi czy poczekać jeszcze chwilę? Chwilę, moment, góra pięć minut.
Czekam. Po chwili mgła zaczyna się przerzedzać, a ja nie wierzę własnym oczom. Widoczność nie jest najlepsza, jednak można zauważyć wyraźny zarys fiordu. Po chwili się przejaśnia, wychodzi słońce i rzuca światło na zbocza po drugiej stronie wody. Widać małe domki i najzieleńszą trawę. Co odważniejsi siadają na krawędzi, podziwiając z góry fiord lub siadają, spuszczając nogi w otchłań, aby dobrze zapozować do zdjęcia.
Ja nie podejmuję takiego ryzyka, zachwycona staram się zapamiętać jak najwięcej z tego krajobrazu. Decyzja, żeby zostać tu jeszcze chwilę, była najlepszą decyzją, gratuluję sobie sama, w głowie. Mija kilka minut i znowu wszystko znika za mgłą, by rozczarować kolejnych turystów. Kto wie, być może ci cierpliwsi zostaną tak samo wynagrodzeni, jak ja?
Najnowsze komentarze